niedziela, 21 września 2008

Hope cz. 1

- Gdzie jest moja mama, dokąd mnie zabieracie? Co to jest? Boję się! Zostawcie mnie! Nie chcę z wami jechać, zostawcie mnie! Mamooo!!! Mamooo, ratuj!!!
Hope otworzył oczy. To był sen, zły sen… Jednak przyglądający się mu koński łeb z boksu obok nie należał do jego matki. Przypomniał sobie… Ten sen powtarzał się już kilka razy i wcale nie jest snem. To wciąż wracające wspomnienie.
Podniósł się i zaczął nerwowo spacerować po boksie. Pamiętał oczy matki, karej klaczy, Hosterii, która galopowała wzdłuż ogrodzenia. Widział jej bezsilną rozpacz. Wiedział, że zrobiłaby wszystko, by go obronić. Ale tym razem nie mogła, nie dała rady. On, mały Hope, został siłą zaprowadzony przez ludzi do ogromnego pomieszczenia, które warcząc wywiozło go tutaj.
Nikogo tu nie zna, jest sam. Nie lubi koni tutaj. Właściwie to one chyba nie lubią jego... Zresztą wszystkie są duże, stare, patrzą na niego dziwnie. Boi się ich, ale przecież nie pokaże strachu! Woli udawać groźnego, choć wielokrotnie widział, jak jego usilne brykanie doprowadzało konie na pastwisku do rżenia ze śmiechu. Ba, kilka to się nawet nieźle wytarzało przy tym...
Nie rozumiał dlaczego tu jest. Po co zabrali go od matki? Ona wyglądała tak samo, też była cała czarna, z maleńką gwiazdką na czole. A tu same siwe i kasztanowate. Wszystkie takie piękne i wszystkie znacznie starsze od niego. Gdyby chociaż miał jakiegoś rówieśnika, a tak… Jeszcze to głupie imię – Hope!
Hope podreptał chwilę po swoim boksie, a następnie mocno wtulił się w suche i pachnące siano. Wciąż czuł na sobie baczne spojrzenie klaczy z boksu obok. Właściwie ona wydała mu się nastawiona dość przyjaźnie. Matylda, dostojna stara klacz. Czasami wołali na nią „Mata”. Wszyscy odnosili się do niej z szacunkiem, potrafiła go wymóc. Podobno wydała na świat wiele słynnych dzieci. Może jej przypominam któreś? A może po prostu jest jej mnie żal? Zaledwie kilka łez spłynęło na siano, na pewno nikt nie zauważył, w końcu mocno ukrył swój łepek przed światem. Po chwili spał już głębokim snem.
*
Następnego dnia Hope ochoczo biegał po padoku. Uwielbiał ścigać się z własnym cieniem! Ciekawa rzecz, że czasami za żadne skarby nie mógł go dogonić, nawet gdy pędził z całych swoich sił, a czasami cień nie mógł złapać jego i zawsze się trochę opóźniał.
Tego dnia nie tylko świeciło piękne słońce, było ciepło, jasno i radośnie, ale jeszcze mżył deszcz. Hope uwielbiał biegać między kroplami deszczu! Ścigał się z cieniem, tym razem nie mógł go złapać. Śmigał między kroplami i jeszcze od czasu do czasu spoglądał na tęczę, była niesamowita!
Na sąsiednim maneżu ludzie przygotowywali jakieś takie… Nazywali to „parcours”. Duże, kolorowe drągi. Dziwnie je ustawiali. Niektóre były wyższe od samego Hope’a. Ten jednak był zbyt zajęty deszczem i cieniem, by dokładnie przyjrzeć się pracy ludzi. Jednak w pewnym momencie Hope gwałtownie zatrzymał się i na długo pozostał w tej pozycji. Na maneż wprowadzono największego ogiera jakiego Hope kiedykolwiek widział. Był ogromny, siwy i szedł tak dostojnie… Po chwili rozgrzewki skakał wszystkie poustawiane przeszkody jakby miał skrzydła. Skakał z taką lekkością, że oczarowany Hope nawet nie drgnął. Stał i patrzył nie czując spadających na niego kropli deszczu, nie widząc znudzonego i nieruchomego cienia u swych kopyt. Hope nie przestawał wpatrywać się w konia, który niczym motyl wznosił się i opadał z ogromnym zapasem nad każdą przeszkodą. Zdawało się, że płynął, latał, jakby zupełnie bez wysiłku. Nie tylko on – Hope stał zachwycony. Widać było też podziw i uznanie w oczach ludzi i innych koni. W chwili przerwy ogier z gracją stępował. Przechodząc obok Hope’a mrugnął i zarżał „co jest mały?”.
Hope czuł, że zadrżały mu wszystkie nogi, normalnie galareta w kostkach! Tak piękny i dostojny koń odezwał się do niego! Do niego – do Hope’a!!! Kto to taki???

Brak komentarzy: